środa, 9 stycznia 2013

Hiking w górach Geghama- część ostatnia i najtrudniejsza.

Przespanie tamtej nocy pod namiotem bułką z masłem nie było. Mimo solidnej porcji ubrań (m.in. 10 par skarpetek) i śpiworu, całą noc trzęsłam się z zimna. Do tego, po drugiej stronie kanionu znajdował się wodospad, który nocą hałasował jakby był wodospadziskiem. Przespałam może łącznie ze 2 godziny i jako pierwsza wynurzyłam się z namiotu, oczywiście z aparatem.
Flaga to oczywiście dzieło Kachy. ;)

Przeszłam się wzdłuż brzegu, a gdy doszłam do miejsca, z którego widać było pobliskie miasteczko, przykucnęłam i zaczęłam poranne rozmyślania, które raz po raz przerywało dochodzące pianie koguta. Wkrótce z namiotu wyczłapał się też Martin. Słońce wciąż chowało się za chmurami, więc w pogodni za ciepłem biegaliśmy od jednego "słonecznego placka" do drugiego. Zabawa była niezła, ale szybko zaczęło nam burczeć w brzuchach, zabraliśmy się więc za śniadanie z resztą śpiochów. :)
Po śniadaniu sprawnie zebraliśmy swoje manatki i ruszyliśmy w drogę powrotną. Żeby nie było za nudno, postanowiliśmy nie wracać stamtąd skąd przyszliśmy, a przejść na drugą stronę "przepaści" i tam szukać gdzieś zejścia na dół. Łatwo było pomyśleć, a trudniej było zrobić. Musieliśmy zaliczyć przeprawę przez rzeczkę, gdzie niektórzy z nas nabrali sobie wody do picia (i jeszcze żyją), pokonać kolejne błotne drogi i przejść śmiało około 10km, bo znalezienie zejścia było trudniejsze, niż mogłoby się wydawać. Otuchy czasami dodawały nam napotykane ciężarówki, bo skoro on się tam dostały, to znaczyło, że jest i dla nas szansa na wydostanie się.
Bliżej nieokreślony ptak drapieżny - był naprawdę duży i jest wysoce prawdopodobne, że to orzeł. :)




Nasza "półka" widziana z drugiej strony robiła wrażenie. Trudno było uwierzyć, że gdzieś tam, na tej potężnej górze spędziliśmy noc. Czuliśmy się jak mrówki.

Dalsza wędrówka, mimo iż męcząca, wciąż sprawiała nam przyjemność (bynajmniej co niektórym). Ja głównie zajmowałam się wypatrywaniem górskich ołtarzyków i robieniem mnóstwa zdjęć, przez co ciągle zostawałam w tyle.
To był bardziej pomnik niż ołtarzyk. Zastanawiało mnie tylko co on tam robi? Czy ktoś stracił życie spadając z tego brzegu? A może to jakiś pasterz zażyczył sobie być pochowanym tam, gdzie spędził swoje życie...?

Nie mam jednak co narzekać, bo reszta ekipy zawsze czekała na mnie i Lurine z jedzeniem, a to przecież ważne, jeśli nie najważniejsze. ;))
Kwiatki uprzykrzające mi życie - ciągle uważałam, żeby jakiegoś nie zdeptać.^^
Ciężko było pierwszego dnia wchodzić pod górę, ale jeszcze gorzej było nam zejść. Tym bardziej, że zniecierpliwieni poszukiwaniami normalnej drogi, postanowiliśmy przedzierać się przez krzaki, co w sumie i nie było złym pomysłem, bo ostatecznie było się czego łapać, gdy człowiek po raz kolejny poślizgnął się na błocie. Na samo schodzenie poświęciliśmy ze 2 godziny, tak ciężko nam to szło i tak wysoka była ta góra.
Kolejny ołtarzyk
Już coraz bliżej końca. Jeszcze tylko kilkaset metrów w dół, a potem znowu w górę do wioski.
Krowy... pech chciał, że spotkaliśmy się z nimi przy rzece. Tak bardzo się ich bałam, że nie patrzyłam na kamienie i w sumie to po prostu przeszłam przez wodę. :)
Widok na górę z której schodziliśmy - zaczęliśmy z najwyższego punkty z lewej strony.
Do ostatniej wioski dotarliśmy już szarówką. Ledwo zdążyliśmy na ostatnią marszrutkę do Erywania. Znowu zrobiliśmy w niej tłok, znowu ludzie byli niezadowoleni. Tak to już jest, ktoś musi się pocisnąć w marszrutce, żeby ktoś inny mógł się potem cieszyć świetną wyprawą w góry, lub dobrą kolacją w domu. ;)

1 komentarz:

.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...